(Babie lato)
iotka Matylda postanawia odejść. W tym czasie inna Matylda postanawia pojawić się na świecie. A między nimi jest Joanka – młoda osoba, która nagle musi poradzić sobie z rolą samotnej matki i właścicielki pewnej niezwykłej piekarni… Opowieść o tym, że marzenia się spełniają (nawet jesli przez nie trzeba jeździć dużym czarnym samochodem z czarnymi szybami) i o tym, że dobro wraca do człowieka jak bumerang… a zimno zostaje na Spitzbergenie. Tak, to wszystko mieści się w tej książce, po której na pewno spojrzycie na Wasze otoczenie zupełnie innymi oczami! Ballada o ciotce Matyldzie ukaże się w pierwszej połowie 2013 roku nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia. Fragment Wszystko zaczęło się od tego, że ciotka Matylda zdecydowała się umrzeć. W to, że była to jej świadoma decyzja nikt nie powątpiewał. Ciotka nie była z tych, co godzą się z losem i przyjmują na siebie to, co dla nich zaplanowano, o nie! Ciotka Matylda zwykła była sama o wszystkim decydować. Stanowcza starsza pani. Aż dziwne, że ta niewysoka i drobna kobieta potrafiła sobie wszystkich zjednać i uśmiechem załatwić każdą sprawę… Zawsze wiedziała czego chce i nikt, kto ją znał nie śmiał się jej woli sprzeciwiać. Dlatego też wszyscy byli pewni, że gdy śmierć zapukała do drzwi, by zabrać ciotkę na drugi świat, ciotka uśmiechnęła się, ugościła ją, jak tylko mogła, pojąc, karmiąc domowymi ciasteczkami, dogadzając jej na każdy możliwy sposób i dopiero gdy załatwiła wszystkie nie cierpiące zwłoki (och, co za gra słów, w kontekście śmierci) sprawy życia doczesnego, wzięła na kolana swojego kota, i stwierdziła, że jest gotowa by odejść do wieczności. „Ciotka Matylda do niebieskich kroczy bram Już podoba jej się tam i na Pana wola głośno: wpuść mnie Pan! Ciotka Matylda ma koronę z papilotów I pod pachą taszczy kota przecież biedak nie mógł zostać całkiem sam.”[1] Nieco wcześniej - Słuchaj, jakbyś przypadkiem rodziła jak umrę – powiedziała ciotka Matylda – to zrozumiem, że na pogrzeb nie przyjdziesz. Bez nerw. Nic na siłę. – zaciągnęła się cienkim mentolowym papierosem. – Mi już wtedy będzie doprawdy wszystko jedno. Nie musisz się zrywać na siłę. Jak umrę później, małej też nie ciągaj. Jeszcze się w życiu okropności naogląda. - Małego – Joanna odruchowo poprawiła ciotkę, głaszcząc się po brzuchu, który był tak wielki, że ciężko ten rozmiar było przyrównać do czegokolwiek. Wszyscy mówili, że będzie chłopak. Nawet lekarz się z nią o koniak założył. Wmawiali, wmawiali, to w końcu uwierzyła. – Chłopak będzie. – położyła dłoń na brzuchu – Jaś, ciociu. – odparła. - E tam, jaki chłopak? Co ty tam, dziecko wiesz – uśmiechnęła się ciotka. – kobieta będzie. Piękna i zdecydowana kobieta. – zmrużyła oczy – Jak będzie dziewczyna, nazwiesz ją Matylda? Joanna z przerażeniem spojrzała na ciotkę jej śmiejące się jasnobłękitne oczy, otoczone kurzymi łapkami i pogodną, starą twarz. Matylda swoje siwe, wręcz białe włosy spinała w zgrabny koczek z tyłu głowy, a na przedzie podtrzymywała apaszką, pełniącą rolę opaski. Tych apaszek miała kilkadziesiąt. Wszystkie równo złożone i ułożone za drzwiami ciężkiej komody, stojącej w salonie. - Matylda? – jęknęła Joanna – Ale… - Przecież i tak będzie chłopak – mrugnęła zawadiacko ciotka. – To co ci szkodzi obiecać? – zaciągnęła się papierosem. – Myślisz, że tam u góry – wskazała sufit – mają mentolowe? Bo bez tego, co to za niebo. To jak? Co z Matyldą? - Dobra ciociu, może być Matylda –Joanna machnęła ręką, po raz pierwszy zastanawiając się, co będzie jak lekarz od koniaku się pomyli. – Obiecuję. - No to dobrze. Pamiętaj, musi być Matylda. Jedna Matylda się rodzi, druga umiera, w przyrodzie nic nie ginie. Ilość Matyld musi być stała. No chyba, że znowu krowę nazwą Matyldą. Kiedyś w Kurzętniku nazwali. Tadek był niepocieszony… Wstyd chyba mu było. – dym wypuściła nosem, popiół z papierosa strzepnęła na srebrną popielnicę – No to teraz przejdźmy do konkretów. Zrób mi Joanko herbatkę. I przynieś koniaczek, naleje sobie łyżeczkę. Zamknęła oczy i Joanna nie wiedziała, czy ciotka zasnęła, czy tylko rozmyśla. Matylda zwykła była mówić, że „patrzy w siebie”. Gdy Joanna była mała, wielokrotnie próbowała „patrzeć w siebie”, jednak nigdy nic nie zobaczyła. Dziewczyna wstała – z niemałym trudem, przez ciężki brzuch z małą Matyldą, tudzież Janem, i otworzyła barek. „Łyżeczki koniaczku” ciotki były słynne w całej rodzinie. Brała łyżeczkę, trzymała ją nad szklanką herbaty i lała, lała, lała, a koniaczek spływał po łyżeczce tak długo, jak długo na to pozwalała to ciotka. Tak było i tym razem. - Posłuchaj, kochana. Jak już mówiłam, teraz same konkrety. Ja ci zapiszę mój biznes. – upiła łyk wzmocnionej herbaty – Za mocna. Musimy pogadać, zanim wypiję. Bo potem też powiesz, że bredzę. Jak wszyscy inni. Ale dzięki temu mogę zawsze się popieścić ze sobą. – Okryła się pomarańczowym szydełkowym szalem. – A wszyscy o mnie dbają. Czasem to nawet jest fajne. - Biznes? – Joanna poczuła kopnięcie Jasia, była pewna, że to Jaś. No albo, nie daj boże Matylda. Przecież wszystko w domu już niebieskie, to jak Matylda? – Jaki biznes? - Mam taki… hmm… Mały sklepik… No nie patrz tak na mnie. Jak reszta rodziny… Nie mogę mieć biznesu? – rozkoszowała się tym słowem. – Co, ja gorsza? – wyciągnęła kolejnego papierosa z paczki. – Słuchaj, a może w niebie te papierosy nie będą takie szkodliwe? – zaciągnęła się z lubością – A zresztą czy na ziemi są… Osiemdziesiąt siedem lat na karku, a w sumie nic mi nie jest. Palę paczkę dziennie, czasem koniaczek… W zasadzie tylko łyżeczkę, ale zawsze… Poza tym… Jedynie czuję się już nieco życiem zmęczona. Czas odpocząć. Ot. – wzruszyła ramionami – To wszystko. I biznes muszę komuś przekazać. - Tak, ciociu. – Joanna zaczęła się zastanawiać, czy plotki o niezbyt dobrej formie ciotki były prawdą, czy też nie. Mówili, że zapomina, że miesza wszystko, że twierdzi, że jest właścicielką intratnego biznesu. Czasem nawet tych najbliższych wyzywała od matołów, martwiąc się, że po jej śmierci biznes upadnie. Rodzina nie wierzyła w żaden biznes. - Demencja starcza – szeptali z politowaniem. – Nieszkodliwe majaki staruszki. – mówili z pobłażliwym uśmiechem. - To nie demencja, kochanie. – jakby Matylda czytała w myślach – Mam lokal i dwóch uroczych wspólników. Olgierda i Przemysława. Kochani chłopcy. Poznasz ich dość szybko. – dodała – Zaraz jak umrę. Powiedziałam ich, że mają cię znaleźć i z tobą wszystko ustalać. Chłopcom możesz ufać. Jak będziesz miała problem, Oluś i Przemuś zawsze pomogą. Obiecali mi to, na łożu śmierci. - Ciociu, jakie łoże śmierci, jaki biznes? – Dziewczyna była coraz bardziej zdezorientowana. - Łoże? To. – wskazała na kanapę. – Musiałam mieć pewność, że chłopcy przyrzekną opiekę nad tobą. Ten twój mąż mało się tobą zajmuje, opieki dziecko potrzebujesz… - On pływa… – Joanna spuściła głowę. - Tak, on pływa, a ty sama… Z Matyldą… - Z Jasiem… - Niech ci będzie. Z Jasiem – pogłaskała kota. – Ty Frędzel też miałeś być kotem. A jesteś kocicą. No, ale mimo to, zostałeś Frędzlem. Matylda Jasiem, kotku nie zostanie. Prawda? Frędzel mruczał, a w zasadzie mruczała, twierdząco. - Och miały być konkrety. Bądź dziecko konkretna, bo nie zajdziesz daleko. W moim biznesie konkretni są chłopcy. - Oluś i Przemcio… - Właśnie. Oluś i Przemcio. Złote chłopaki. – łyknęła herbaty. – Dość tego picia. Wiesz? Anna mi nie pozwala pić. Jakby mi mogło już cokolwiek zaszkodzić, phi. Powinna się cieszyć, że jeszcze coś w życiu mnie porywa. Na przykład koniaczek. W domu zawsze miałam koniaczek, a teraz muszę po kryjomu sobie wlewać tę łyżeczkę… Mówiłam Annie, starych drzew się nie przesadza. A ta przyjechała po mnie i mnie z domu zabrała. No cóż, w Nowym Mieście zawsze byłam obca. „Ta Matylda zza Buga” – mówili. A może lepiej, że jak umrę ktoś mnie znajdzie. I Frędzlem się zaopiekuje… Podpal mi papierosa, drogie dziecko. To już trzeci chyba, no ale co z tego, prawda? Mi już nic nie zaszkodzi. No, ale Matylda – spojrzała na brzuch, zamierając w bezruchu – Tak, Matylda może być niezadowolona. Nie poprawiaj mnie, Joanko – uciszyła dziewczynę. – Zostawmy te papierosy. Wiesz, gdzie było kino kiedyś? To na rynku? - W Nowym Mieście? – ciotka skinęła głową – Wiem, kiedyś nawet byłam tam. Na Bolku i Lolku. - Dawne dzieje. – uśmiechnęła się Matylda. – Mam tam lokal. Nieduży. I Oluś z Przemciem prowadzą tam sklep. A że ja ich zawsze lubiłam, to dawno temu, kiedy jeszcze prawie nic nie zarabiali, zawarliśmy umowę, że płacą mi procent od dochodów. Wiesz, taki czynsz. Na początku to nie były duże pieniądze. Ale ostatnio – rozmarzyła się ciotka – Na koniaczek wystarczy, na papieroski… I kupiłam coś Matyldzie. Żona Przemcia wybierała. – spojrzała na Joannę, a raczej na jej brzuch – Wiesz dziecko, ja ci podam. Wstała z fotela, Frędzel niezadowolona zeskoczyła w ostatniej chwili. Staruszka zgrabnie podeszła do komody i wyjęła wielki pakunek. - Proszę kochanie. To dla Matyldy. – z trudem podniosła torbę. Joanna zajrzała do środka. - Ciociu? Różowe? – zaczęła sobie wyobrażać swojego Jasia w różowościach. Boże, chłopakowi psychika się zwichruje. No nic. Damy radę. - Dla dziewczynki różowe. Żona Przemcia wybierała. Joanka chciała coś powiedzieć, ale ciotka uciszyła ją gestem. - Co do biznesu, będziesz miała 5 procent. Chłopcy mają dużo więcej. Musisz mi kochanie tylko obiecać, że tego nie sprzedasz. – spojrzała na dziewczynę. – Obiecujesz? - Obiecuję. – przytaknęła Joanna. Cóż miała robić. - To dobrze, wiesz, na łożu śmierci się nikomu nie odmawia. Będziesz miała trochę pieniędzy. Wiem, Rybko, że ten twój Piotrek zarabia dużo, ale kobieta powinna być niezależna. Chociaż trochę. Uwierz mi, coś o tym wiem. – z jej ust wydobył się dym o zapachu tytoniu i mięty. – Nie ma to, jak niezależność… – Joanna przysięgłaby, że ciotka zachichotała – No dobra. – wypiła duszkiem zimną już herbatę z koniakiem – Pamiętaj Joanko. Obiecałaś mi dwie rzeczy. Matyldę – wskazała na brzuch dziewczyny – i to, że biznesu nie sprzedasz. Nie musisz go prowadzić. Najlepiej w ogóle się nie wtrącaj, chłopaki sobie poradzą. Możesz założyć inny swój. Ty masz taką iskrę w oczach. Ciebie pieniądze lubią. – westchnęła – Szkoda tylko, że małej nie zobaczę. – zamyśliła się – Ale kto wie, może tam z góry wszystko widać. – pogłaskała kota. – Frędzla zabieram, przecież nie może zostać całkiem sam… *** Ciotka Matylda większą część swojego życia mieszkała w Nowym Mieście Lubawskim, liczącym niewiele ponad dziesięć tysięcy ludności, miasteczku nad Drwęcą. „Ta Matylda zza Buga”, mówili o niej mieszkańcy z dziada pradziada. Po wojnie, Tadeusz Brzeziński, weterynarz zza Buga, dostał nakaz pracy w Nowym Mieście i zabierając ze sobą swoją młodą żonę oraz dobytek spakowany w kilka walizek przeprowadził się nad Drwęcę. Dzieci nie mieli. Widocznie los tak chciał. Nie kłócili się przez to z Bogiem. Żyli w zgodzie ze sobą i z całym światem. Tadeusz odszedł dobre trzydzieści lat temu i Matylda została sama. Sama, ale nie samotna. Miała przyjaciół. A w zasadzie przyjaciółki, Samulkę, Krajonkę i kilka innych. Chodziły na spacery do Łąk, pobliskiej wioski, a latem kąpały się w pobliskim jeziorze w Partęczynach. Jak zdrowie dopisywało, nawet jeździły na rowerach. Co wtorek i piątek obowiązkowo był rynek. Wiosną i latem wracały z naręczami kwiatów, które powodowały, że życie było jeszcze piękniejsze. Matylda była szczęśliwa. Potrafiła znaleźć radość w rzeczach drobnych. Cieszyła się każdą mijającą chwilą. W połowie kwietnia 2007 roku odeszła. Tak jak żyła. Radosna, z uśmiechem na ustach. Frędzel, nieduża szara kotka, podążyła za nią. [http://magdalenawitkiewicz.pl/ksiazki/ballada-o-ciotce-matyldzie/]
1 placówka posiada w zbiorach tę pozycję. Rozwiń informację, by zobaczyć szczegóły.